
Ekwador - ostatnie starcie
Po powrocie z Galapagos nasza część na nas już czekała. Stefan z Diego poskładali maszynę do kupy i już następnego dnia byliśmy gotowi do drogi. WRESZCIE!!!
Nasz pierwszy przystanek to Misahualli. Bardzo ciekawe miejsce w sercu dżungli, gdzie rynek z drzewami wypełniony był małpkami, które tam zamieszkały. Co chwila podkradały jedzenie z barów, zaczepiały ludzi siedzących na ławkach w parku, kradły im kapelusze i czapki. Taka tutejsza atrakcja. Jedna nawet ukradła mi piwo i stłukła butelkę.
Co za łobuzy. Zaczepiały psy, a te się bały. Ciekawe widowisko. Wycieczkę do dżungli olaliśmy gdyż wcześniej czy później nas to czeka tylko że na motorze
Następnym miejscem wartym odwiedzenia było Bańos. To miasteczko w sercu Andów. Niestety gdy tam przyjechaliśmy lało jak z cebra i nie przeszło nawet na następny dzień. Przypuszczamy, że te ulewy były powiązane z ostatnim wybuchem wulkanu Tungurahua, u podnóża którego znajduje się Bańos. Jest to najwyższy aktywny wulkan na świecie. Chcieliśmy zobaczyć to spektakularne zjawisko, niestety wszystko było zanurzone w chmurach.
Następnie ruszyliśmy przecudną drogą, z nowiutkim asfaltem do Laguna Quilotoa.
Droga prowadziła przez wysokie góry, momentami temperatura spadała do 2 stopni Celcjusza, ponad chmurami rozciągał się iście bajkowy widok. Stefan rozkoszował się każdym zakrętem i absolutnym brakiem innych pojazdów. Quilotoa to mikro wioska, dosłownie 10 domów. Laguna Quilotoa to jezioro w kraterze wygasłego wulkanu na wysokości prawie 4000m npm.
Klimat tutaj jest bardzo surowy, sucho i bardzo słonecznie ale za to wicher prawie pourywał nam głowy i do tego temperatura nie przekraczała 15 stopni w dzień. W nocy było niewiele powyżej 0 stopni. Hostel, wprawdzie tani ale bardzo prymitywny, z małym żelaznym piecem po środku, a woda była tylko przez 3h w ciągu dnia.
A do tego w ostatni wieczór wyłączyli prąd. Kolację zjedliśmy przy świecach, a potem spędziliśmy romantyczny wieczór przy piecyku, z którego buchało cudowne ciepło, pijąc gorącą herbatę. Wiatr świstał przez szpary w dachu i w ścianach. Za oknem całkowita ciemność i te wszystkie gwiazdy... Dla takich chwil właśnie podróżujemy.
Oczywiście Stefan musiał pomagać rozpalać w piecykach innym podróżnym z Europy, bo ci nie mieli pojęcia jak to ugryźć, nie mieli nawet zapałek. Rano już nie było tak przyjemnie, zimno. Za to widoki były w prost niesamowite, w koło wysokie szczyty, niektóre ośnieżone, a w dole turkusowe jezioro. Warto odwiedzić to miejsce, tak mało znane przez turystów.
Potem ruszyliśmy się ogrzać nad ocean. W jeden dzień zjechaliśmy z 4000m npm do 0m npm. Serpentyny nie miały końca.
Noc spędziliśmy w Manta, dość sporym mieście portowym. Jedyne co nam się tu podobało to budowane przez rybaków wielkie łodzie rybackie na plaży. Widzieliśmy łodzie w różnym stadium budowy, niektóre tylko remontowane. Niesamowity widok.
Następnie ruszyliśmy w kierunku Puerto Lopez. Mięliśmy namiary na fajny kamping 12km na południe od Puerto Lopez. Kamping nazywa się Islamar, położony jest na klifowym wzgórzu 70m npm, z cudnym widokiem na ocean, na pobliską wioskę Salango i na wyspę Salango.
Podjechaliśmy krętą drogą pod wielką bramę kampu, a po drodze minęliśmy jakiegoś gościa w dżinsach i koszuli z plecakiem. Pod bramą, dzwonimy dzwonkiem. Ale nikt nie otwiera. W między czasie podszedł gość i pyta co tu robimy. My na to że chcemy na kamp. On jakby nigdy nis wspina się na bramę i coś tam gada że brama zamknięta na kłódkę. Potem wyjaśnił nam że jest właścicielem kampu, pochodzi ze Szwajcarii tylko tymczasowo go dzierżawi, gdyż pracuje na kontrakcie w Wenezueli. Przyjechał tylko aby sprawdzić czy wszystko dobrze z kampem. I tak rozmawialiśmy przez chwile gdy wrota się otworzyły. Koleś zaśpiewał nam niebotyczną kwotę za kamp i już mięliśmy odjeżdżać gdy Szwajcar namówił nas abyśmy tylko wjechali zobaczyć to miejsce.
Co ujrzeliśmy zaparło nam dech w piersiach. I żadnych turystów, ani jednego. Cała góra należała do Christiana, bo tak miał na imię. Znajdowało się tam kilka budynków, jego dom, budynek ze świetlicą, domki letniskowe, plac zabaw, restauracja, wiata z ławkami, punkt widokowy wystający nad ocean z którego można obserwować wieloryby, mała kolejka linowa, i prywatne zejście do plaży lub lina po której można się opuścić po klifie wprost na plażę. Absolutnie niesamowite miejsce. A to wszystko Christian zaprojektował i zbudował sam. Stwierdziliśmy że musimy stargować cenę i tu zostać. I tak też się stało. Babka spuściła o połowę, a my za to zostaliśmy aż 5 dni. Bajkowe miejsce. Niestety ludzie w Ekwadorze nie potrafią prowadzić interesów. Nie obchodzi ich czyjeś mienie, nie dbają, zupełnie bezużyteczni. Aż dziw że nie było tam ani jednego turysty.
Wieczorami siedzieliśmy przy piwku z Christianem i snuliśmy opowieści. On żalił się że od dwóch lat nie może znaleźć nikogo kto by się odpowiedzialnie podjął prowadzenia tego miejsca. A jest tego sporo bo około 7ha. Wprawdzie pracy nie ma za dużo, tylko prowadzenie, ale ludzie tu są bardzo leniwi. Proponował abyśmy spróbowali, ale my mamy przecież inne plany. Może po podróży....
A gdybyśmy wygrali w totka to kupilibyśmy tą czarodziejską górę.
Tak zaprzyjaźniliśmy się z Christianem, że zaprosił nas do swojego mieszkania w Guayaquil. Pokazał nam Guayaquil, zafundował przepyszną kolację w urugwajskiej restauracji i ugościł jakbyśmy byli jego rodziną. W środę się pożegnaliśmy my dalej w drogę, a on do Wenezueli. Tak fajnie było pogadać z kimś o podobnym spojrzeniu na życie.
Kolejnym przystankiem była Cuenca. Bardzo ładne turystyczne miasto, z efektownym starym miastem i wieloma atrakcjami. Dużo Amerykanów i sąsiadów zza granicy. Czasem czujemy się tu jak w Niemczech, szczególnie w hostelach gdzie wszyscy mówią po niemiecku.
Bardzo malowniczą drogą pojechaliśmy do Loja i dalej do Vilcabamba. I jakieś 30 km przed Vilcabamba, nagle dziwny głośny dźwięk wydobył się spode mnie na zakręcie. Zatrzymaliśmy się z najgorszymi myślami. Stefan zajrzał i diagnoza została postawiona. Śruba mocująca tylną tarcze hamulcową do kołnierza się urwała, a właściwie wyrwała kawałek aluminiowego kołnierza do którego była przykręcona i narobiła nie lada szkód.
Gdy dojechaliśmy do Vilcabamba na podwórku przed hostelem Stefan odkręcił tylne koło i oszacował straty. Tarcza skrzywiona, wszystko w koło podrapane i poniszczone, zacisk porządnie porysowany a czujnik ABSu i prędkościomierza w kawałkach. Na szczęście kable nie naruszone. Stefan odkrywając swoje rzeźbiarskie zdolności ukulał z poxipolu nową obudowę czujnika, tylko nie wiadomo jak długo ona wytrzyma. I tego się obawiamy bo jak czujnik wypadnie to na bank się urwie i zostawi otwartą dziurę do dyfra w którym jest olej. A do tego czeka nas dłuuuugi kawałek off-roadu w najbliższym czasie.
A w międzyczasie w Vilcabamba spędziliśmy kilka wspaniałych dni. Vilcabamba jest wioską położoną na wysokości 1500m npm otoczoną przez piękne góry, z bardzo przyjemnym klimatem i wspaniałymi widokami. Jeździliśmy konno 2 dni po górach. Stefanowi tak się spodobała jazda konna, że rozważa nawet zamianę motora na konia A ja oddałam się relaksującym właściwościom masażu.
Po tych kilku owocnych dniach ruszyliśmy w kierunku granicy z Peru. Droga była na początku asfaltowa z odcinkami żwirowymi. Później asfaltu było coraz mniej, aż w końcu po asfalcie zostało tylko wspomnienie, a nawierzchnia przeszła w luźne ostre kamienie. I tak cały dzień zajął nam kawałek 160km.
