2012-08-28
blogBackground

Galapagos - Niezapomniane przeżycie


W związku z faktem, że nasz motor nadal stał zepsuty, a my czekaliśmy na część z US, postanowiliśmy wykorzystać jakoś ten czas i pojechać na Galapagos. W grę wchodziły tylko wycieczki `last minute` gdyż pełne ceny były kosmiczne dla nas. Po kilku dniach szukania udało się. W środę dowiedzieliśmy się że w czwartek lecimy. Oczywiście to nie takie proste. Musieliśmy udać się do centrum i dokonać wszelkich formalności i płatności. Ale nawet w tak wielkim mieście jak Quito nie jest to proste. Za bilet lotniczy zapłaciliśmy kartą kredytową. Ceny dla turystów z innych krajów są o prawie połowę wyższe niż dla Ekwadroczyków co trochę podniosło nam ciśnienie. Potem w agencji turystycznej przez którą bookowaliśmy ten cruise za zapłatę kartą kredytową zażądali opłaty za kartę 6%. No nie, nie damy tyle pomyśleliśmy i udaliśmy się do banku. W banku magia. Staliśmy w kolejce dobre pół godziny aż w końcu nasza kolej. A tam okienko i nikogo nie ma za to jest monitorek, słuchawka i jakieś tajemnicze okienko a w okienku przezroczysta tuba. Jakaś instrukcja co i jak ale po hiszpańsku tylko, więc lipa. Ale Stefan się wychylił i podglądnął sąsiada. Ten wsadził swoją kartę bankową i jakieś papiery do tej tuby i wsadził do okienka. No więc my też, wsadziliśmy naszą kartę kredytową i kartkę ile chcemy wybrać i posłaliśmy tubę w kosmos. Po paru minutach monitorek ożył i zadzwonił dzwonek. Podniosłam słuchawkę i gadam, że nie mówię po hiszpańsku i że chce wybrać kasę. Na to babka w monitorku mi że się nie da i wysłała moją tubę z powrotem. No to lipa.
Idziemy do następnego banku. Tam z godzinkę czekania i dowiadujemy się ze tu nikt nie mówi po angielsku, nawet manager oddziału. Jedyne co zrozumieliśmy to że ten bank nie obsługuje kart Visa. Trochę zrezygnowani poszliśmy z powrotem do agencji. Ale tam się okazało że opłata za karty debetowe to tylko 2%. No cóż nie mieliśmy innego wyjścia. Ale za to mamy wycieczkę na jachcie pierwszej klasy, z pełnym wyborowym wyżywieniem za połowę ceny. Bomba. Następnego dnia musieliśmy wstać wcześnie aby zdążyć na samolot na Galapagos. Międzynarodowe lotnisko w Quito wygląda tak jak lotnisko w Pyrzowicach 10 lat temu Mamy nadzieję, że chociaż samoloty wyglądają lepiej – pomyśleliśmy. Lecieliśmy Boeingiem 319 - takiego typu nigdy nie widzieliśmy ale okazał się nie najgorszy. Wylądowaliśmy na wyspie Baltra. Już od drzwi samolotu uderzył nas suchy i ciepły wiatr. To wzmogło naszą ekscytację. Idąc po płycie lotniska do terminalu widzieliśmy jaszczurki, które przypatrywały nam się z ciekawością. Krajobraz był dziwny, jakby pustynny, tylko jakieś suche krzaki w koło. Terminal to takie większe zadaszenie bez ścian, i kilka budek w środku. Tam trzeba uiścić opłatę Parku Narodowego w wysokości $100 za osobę. W terminalu czekała reszta naszej grupy. Wsiedliśmy do autobusu który podwoził nas do wybrzeża. To właśnie pierwszy widok był taki niesamowity. Biała plaża i lazurowa woda. Bajka. No i nasz jacht Galaxy. Wielki, biały z przyciemnianymi oknami lśnił na wodzie. Na brzegu czekały na nas dwa pontony z silnikami. To one później będą nas dowozić do brzegu wszystkich wysp które mieliśmy zwiedzić.
Ekscytacje rosła z każdą chwilą. Ponton podskakiwał na sporych falach, na szczęście mieliśmy kapoki.  Dotarliśmy do jachtu i weszliśmy na pokład. Tam w restauracji czekał nas lancz i pierwsze zapoznanie. Przydzielono nam kajuty. Jak na tak wielki jacht (35m długości) tylko 15 osób i 6 załogi - full wypas. Już po jakiejś godzinie bujania poczułam nudności. Spodziewałam się ich bo wiem że nie najlepiej znoszę bujanie. A do tego wyczytałam w przewodniku, że latem ocean w tych rejonach nie należy do spokojnych.
Łyknęłam odpowiednik Aviomarinu i czekałam. I nic. Nadal zanosiło mnie na wymioty, na szczęście wybieraliśmy się na ląd jeszcze tego samego popołudnia. Na lądzie jak ręką odjął. Pontonami podpłynęliśmy do czarnego jak węgiel brzegu ze świeżej lawy - jakieś 100 lat. Jeszcze żadna roślinność nie zasiedliła tej powierzchni. Ostre jak brzytwy krawędzie spękanej skały wulkanicznej. Niesamowity widok. A tuż obok bialutka plaża. Po krótkim spacerze udaliśmy się na plażę aby ponurkować po raz pierwszy. Wcisnęliśmy się w nasze pianki do nurkowania wpasowaliśmy maski i rurki i hyc do wody. I szok. Ale zimna, nie spodziewałam się tego. Ale to co zobaczyłam pod wodą nie pozwalało mi wyjść z wody. Jak małe dziecko, trzęsłam się jak osika, usta fioletowe z zimna ale chciałam jeszcze i jeszcze. Stefanowi ta temperatura jakby nie przeszkadzała. Po wodą zobaczyliśmy inny świat. Kolorowe akwariowe ryby, wielgaśne i małe o przeróżnych kształtach. Stefan z podniecenia zanurkował i zapomniał że rurka działa tylko tuż pod powierzchnią wody zaciągnął duży haust wody prosto do płuc. Omal się nie utopił biedak a ja nie mogłam powstrzymać śmiechu. I tak płynęliśmy wzdłuż plaży nie mogąc się nadziwić tym wszystkim dziwnym stworom, tam rozgwiazda, tu płaszczka i wkoło te ryby kolorów tęczy. Ach co za przeżycie. I nagle Stefan jakby dostał znowu jakiegoś ataku, coś tam brzęczał i pokazywał ręką. No więc patrzę i nagle zauważyłam ruch. To był ten gigantyczny żółw morski tuż przede mną jakiś metr skubał sobie wodorosty ze skały. Ja też dostałam podobnego ataku z radości i niedowierzania że to wszystko się dzieje na prawdę, że to nie jakiś film na Discovery. Gdy nagle się wynurzyłam, cała nasza grupa siedziała już na brzegu i czekała na nas. Przez następną godzinę jeszcze się trzęsłam z zimna. Ale warto było.
Gdy wróciliśmy na jacht czekała na nas gorąca kolacja. Ledwo ją zjadłam powstrzymując wymioty. Jedynie na leżąco czułam się całkiem dobrze, więc Stefan kilka razy karmił mnie, gdy mdłości były nie do wytrzymania. Kolejne dni były wypełnione wycieczkami na różne wyspy i wieloma nurkowaniami. Zwierzęta tu na tych wyspach wyparły się strachu przed  ludźmi. Nie wiadomo dlaczego. Mogliśmy podchodzić tak blisko, na wyciągnięcie ręki. One na nas patrzały jak na dziwaków "co wy tu robicie?". Na kolejnej z wysp zamieszkałej głównie przez ptaki widzieliśmy między innymi te śmieszne niebieskonogie Bubisy, i Naska Bubisy, absolutnie prześmieszne. Setki tysięcy, nie mają tam wrogów naturalnych więc składają jaja na gołej ziemi. I pomyśleć że wszystkie zwierzęta tu żyją tylko dlatego że posiadły umiejętność zdobywania pożywienia z oceanu. Widzieliśmy również iguany lądowe i morskie - przypominające smoki dziwne stwory a gdy byłeś zbyt natarczywy to pluły. Wielkie rekiny pływały wokół jachtu spokojnie, i aż cieszyliśmy się w głębi ducha że nie przypływały gdy nurkowaliśmy, choć jest to jedną z atrakcji. No i te śmieszne foki lub lwy morskie. Pyszczki miały całkiem jak psy. A w wodzie zachowywały się jakby to one podpływały do nas aby nas pooglądać a nie na odwrót. Każda wyspa różniła się od siebie, zarówno krajobrazem jak i różnorodnością fauny i flory. Najbardziej utkwiła mi plaża na wyspie San Cristobal, gdzie swobodnie pływałam z wielkimi żółwiami morskimi, a zabawy z fokami rozbawiały do łez.
Pomimo tej mojej nieszczęsnej choroby morskiej, nie zapomnę tej przygody do końca życia. Warto było zapłacić tę górę pieniędzy aby to wszystko zobaczyć. I mimo, iż władze bardzo dbają o nieskazitelność tego miejsca to ingerencje człowieka widać i miejsce to z każdym dniem staje się coraz mniej dzikie.

blogBackground
Copyright © 2wheels2people.pl, Tarnowskie Góry 2012/2013r. (Code->kkamikaze)