
Tajemniczy Ekwador...
Granicę z Ekwadorem przekraczaliśmy z Vitorem i Larissą - z parą na Suzuki V-Strom, którą spotkaliśmy po drodze. Są z Brazylii ale mieszkają na stałe w Miami na Florydzie.
W sumie to oni pomogli nam trochę z biurokracją na granicy. Tam spędziliśmy ze 4h i wymęczeni, już późnym popołudniem ruszyliśmy w drogę do Otavalo. Dojechaliśmy do naszego hostelu późnym wieczorem. Na szczęście jakość dróg w Ekwadorze jest znacznie lepsza niż w Kolumbii więc kilometry jakoś szybciej leciały. W Hostelu Rincon Del Viajero w Otavalo w końcu możemy na spokojnie porozmawiać z naszymi nowymi znajomymi. Głodni informacji przegadujemy się na wzajem. Siedząc na dachu budynku popijamy ekwadorskie piwko i gramy w bilarda do późnej nocy. Tego nam brakowało...
Ekwador zaskoczył nas stosunkowo niskimi cenami i nastawieniem ludzi. Waluta w dolarach amerykańskich łatwo daje się przeliczyć. Nasi znajomi pokazują nam różne nowe triki, gdzie tanio jeść i że cenę ustala się przed dokonaniem zakupu czy usługi. No więc pijemy piwko za dolara, i jadamy obiadki za 2-3 dolce - żyć, nie umierać :)
Paliwo też jest tanie ale głębiej w Ekwadorze bo przy granicy sprzedają tylko po 2 galony. A cena za galon to bagatela - $1,43. I tak pełniutki baczek mamy za $10. Ach żeby tak było w Europie...
Otavalo jest pięknym po części turystycznym miasteczkiem otoczonym trzema dość sporymi wulkanami, z których najwyższy ma prawie 5000 m npm.
Samo miasteczko znajduje się na wysokości 2700 m więc klimat
tu bardzo nam odpowiadał. W dzień umiarkowanie gorąco a w nocy para leciała z ust, więc poniżej 10 stopni. Jedynie co to na początku trochę odczuwaliśmy różnicę wysokości, ale po kilku dniach i do tego się przyzwyczailiśmy. Pierwszego dnia wraz z naszymi znajomymi poszliśmy zobaczyć powszechnie zanany targ w samym centrum Otavalo.
Oczywiście ani mój płacz ani lament nie pomógł. Z zakupów nici. Brak miejsca w części bagażowej naszego pojazdu jest okrutny. Stefan oświadczył "jeśli chcesz coś kupić to musisz coś wyrzucić ze swojego bagażu".
No i po sprawie bo co można wyrzucić mając tylko jedną parę spodni, jedną spodenek, 3 koszulki, 4 majtki, 2 skarpetki i 1 polar? Ale pokusa była przeogromna. Koce, szale, swetry, poncza, chustki, hamaki i cała masa produktów własnej roboty z mięciutkiej wełny z lamy. Chodziłam tylko i dotykałam a sprzedawczynie obniżały cenę o połowę żeby tylko coś sprzedać.
Niestety nic z tego. Jedyne pamiątki to zdjęcia. Ale jeszcze kiedyś tu wrócę Vanem!
Potem na pocieszenie poszliśmy na obiad do lokalnego baru mlecznego.
Na początek po miseczce popkornu na przekąskę. Potem po talerzu zupy z juką i bananami i jeszcze jakimiś warzywami bliżej nie określonymi i do tego po małej wkładce, czyli kurza szyjka, czy łapka :) Ja tam się ucieszyłam. Na drugie danie - ryż, kawałek tajemniczego mięsa, fasolka, jakieś warzywka i pyszny sok.
Wszyscy kosztowaliśmy ten sok i nikt nie potrafił rozpoznać z czego ten sok? W końcu Vitor zapytał i byliśmy w głębokim szoku gdy okazało się że to z pomidorów.
Później tego dnia nasi towarzysze ruszyli w dalszą drogę, a my przenieśliśmy się na kamping, z dala od gwaru centrum miasta.
Postanowiliśmy zabawić tu kilka dni. Odpocząć i trochę pochodzić po górach. Od Denisa - właściciela kampingu i hostelu dowiedzieliśmy się wielu pomocnych rzeczy.
Po kilku dniach postanowiliśmy zwiedzić okolice. Kamienną drogą udaliśmy się w górę do Laguna de Mojanda. Piękne jezioro położone na wysokości 3700m npm otoczone wysokimi górami i wulkanami. Tam droga kamienna się zmieniła w off-roadową, z dość trudnymi kawałkami. Jedynie jeepy 4x4 miały tam szanse przejazdu. No i nasza maszyna. Stefan dzielnie sobie radził, a ja nie chciałam ryzykować wywrotki więc większą drogę pokonałam pieszo. W końcu zaparkowaliśmy obok skalistego szczytu i postanowiliśmy nań wleźć.
Ścieżka stromo wiła się w górę w kępach trawy. Co kilka kroków przystanek na złapanie oddechu - wysokość dała się odczuć. W końcu po godzinie wdrapaliśmy się na szczyt Cerro Negro 4286m npm.
Widoki cudowne ale nie ma co siedzieć trza wracać bo nasza maszyna tam sama po raz pierwszy zostawiona bez opieki. Na dół zjeżdżaliśmy na tyłkach po tych kępach trawy - niezła zabawa. Słomę z butów wyciągaliśmy ze 2h.
Do obozu dotarliśmy zmęczeni i skurzeni ale zadowoleni. Tuż przed wyjazdem spotkaliśmy parę zakręconych pozytywnie Niemców, którzy podróżują na dwóch motocyklach KTMach.
Wymieniliśmy się praktycznymi informacjami i w drogę - oni na północ, a my na południe.Kolejnym miejscem na naszej trasie było Mindo. Mięliśmy dwie opcje dojazdu. Jedna - po prostu drogą asfaltową trochę dalej ale szybciej lub druga - "od tułu" malowniczą drogą ale bez asfaltu przez góry i doliny.
Oczywiście wybraliśmy opcję drugą. Niestety droga ta nie jest zaznaczona na żadnej mapie więc musieliśmy zaufać lokalesom i jechać jak oni nas pokierują. I z ledwością dotarliśmy tuż przed zmrokiem do Mindo.
Mindo to małe turystyczne miasteczko słynące z dużej różnorodności
ptactwa i roślinności.
Już pierwszego dnia zwiedziliśmy "fabrykę czekolady" gdzie
skosztowaliśmy pysznego czekoladowego ciasta ze świeżo mieloną kawą.
Również Centrum hodowli orchidei było na naszej liście. Ponoć mają tam ponad 200 gatunków tej rośliny. To tam obserwowaliśmy całe mnóstwo kolibrów. Oraz co nas urzekło to Mariopsario. To hodowla motyli. Widzieliśmy tam setki motyli i nawet ich narodziny.
Byliśmy również na koncercie żab, gdzie czekała nas piesza wycieczka przez dżunglę nocą.
Odbyliśmy jazdę pełną wrażeń na ekwadorskiej kolejce linowej (uboższa wersja europejskiej kolejki linowej). Czyli jedna stalowa lina napędzana silnikiem samochodowym i jeden wagonik - zespawane kilka rurek i podest. Przeżyliśmy!!!!
Zostalibyśmy tu jeszcze dłużej, bo kamping tylko $3 a obiad dwudaniowy tylko $2,50 ale czekają na nas kolejne przygody.
Następne będzie Quito i Galapagos...
