2012-07-14
blogBackground

Droga przez Kolumbię


Byliśmy w wielkim mieście Medellin, ale my takich nie lubimy – wielka bieda graniczy z ogromnym przepychem. Po dwóch dniach odpoczynku - pranie, zgrywanie zdjęć, planowanie dalszej drogi itp. pojechaliśmy dalej na południe. Doszły nas słuchy, że w wiosce Salento, tj. w połowie drogi do Cali jest fajnie, wiec pojechaliśmy to sprawdzić. Oczywiście brak map drogowych trochę utrudniał dotarcie ale „koniec języka za przewodnika” (jak to mawiała moja mama). Więc machając rekami i nogami, kalecząc hiszpański jakoś nam się udało. Tak nam się tam spodobało, że zostaliśmy tam 2 dni. Jest to region górski, słynący z uprawy kawy. To też delektowaliśmy się prawdziwą kolumbijską kawą - najlepsza jaką piliśmy.

Kolejnym przystankiem było Cali. I znowu mieliśmy namiary na fajny hostel Casa Blanka, którego założycielem jest amerykanin. Kilka lat temu też podróżował tak jak my i poznał w Cali dziewczynę - Diane, zakochał się... Teraz mieszka w Cali i organizuje wyprawy motocyklowe po Columbii. Ale adres w sumie nic nie daje - trza było to jakoś znaleźć. Wiec znowu zatrzymywaliśmy się chyba ze 100 razy żeby pytać o drogę. A każdy pokazuje ci inaczej, każdy chce być pomocny. Najlepsze w tym wszystkim to, (niedawno odkryłam) że „dereczio” ma dwa znaczenia - prosto albo w prawo. Tak jak w Medellinie udało nam się bez większego problemu znaleźć nasz hostel, tak w Cali to był koszmar, a z tego co słyszeliśmy jest to miasto mało bezpieczne i lepiej się nie zapuszczać w pewne jego części. Po godzinie kluczenia znaleźliśmy - hostel Casa Blanca z super obsługą i pyszną kawa. Nawet Stefan zaczyna się rozkręcać i przyzwyczajać do tutejszego ruchu ulicznego. Tutaj mało kto przestrzega kodeksu drogowego wiec jeśli nawet chcielibyśmy to i tak wszystko na nic. No wiec Stefan – poprawny kierowca autobusu - teraz już potrafi wjechać pod prąd w jednokierunkowa, czy śmigać po chodniku. Dla niego to już żadne łamanie przepisów.

Wyjeżdżając z Cali w kierunku Popayan (dalej na południe) tez kluczyliśmy, bo Cali to świat dróg jednokierunkowych. Ale gdy raz spytaliśmy o drogę eleganckiego pana, on od razu zorientował się, że my nie tutejsi i zagadnął po angielsku. Aż odsapnęliśmy, a on uprzejmie wytłumaczył nam gdzie jechać, na koniec dodał „tylko uważajcie bo tam po drodze to gourillaz walczą z wojskiem i tam niebezpiecznie” … hmm to była ostatnia rzecz jaką chcieliśmy usłyszeć. Więc całą drogę do Popayan rozglądałam się w koło szukając uzbrojonych gourillaz ale na szczęście ich nie spotkaliśmy. Poza tym to wszędzie było dużo wojska i policji. Popayan jest bardzo ładnym zabytkowym miastem z wieloma kościołami. Zwiedzanie przyspieszyła nam burza - dosłowne oberwanie chmury. Biegaliśmy od daszku do daszku, a i tak cali zmokliśmy.

Teraz coraz zadziej się będziemy odzywać bo im dalej na południe tym mniej cywilizacji. Z Popayan pojechaliśmy do San Augustin - małej górskiej miejscowości słynącej z wielkich odkryć archeologicznych. Znajdują się tu takie dziwne posągi chłopków. Są to bardzo stare (ok 3000 lat) rzeźby z kamiennych brył (trochę jak na wyspie wielkanocnej). Są ich setki ! Zostały przypadkiem odkryte w XIXw. Są to grobowce zamożniejszych indian (z tego co dedukują archeologowie, ale do końca nie mogą być pewni). Posągi są niesamowite a atmosfera w parku pełna tajemnic.

W San Augustin zostaliśmy 3 dni na kampie prowadzonym przez niemca. Trochę nam to było nie na rękę (słuchać ciągle niemieckiego klepania) ale jakoś przeżyliśmy. Rekompensowały nam to widoki, wielki spokój, no i gorąca woda pod prysznicem. Tu zregenerowaliśmy siły i pełni pozytywnej energii pojechaliśmy dalej do Pasto – myśleliśmy, że uda nam się w 1 dzień, bo to tylko 260 km. Niestety po drodze zaliczyliśmy pierwsze straty - zgubiliśmy worek z butami. Zostaliśmy tylko z motocyklowymi laczkami i klapkami. No cóż czekają nas wydatki z Quito. Jadąc dalej wiedzieliśmy, że asfalt kiedyś się skończy. Wiedzieliśmy tylko tyle ze nie będzie go jakiś krótki kawałek. Nic dokładniej. Po jakiś 110 km koniec. Zaczęło się nie najgorzej. Trochę dziur, trochę żwiru, ale droga wspinała się w górę cały czas, na drodze zaczęły się pojawiać, luźne i takie wyślizgane, zrobiło się wąsko i do tego zaczął padać deszcz. Wjeżdżaliśmy w chmury. Aż tu nagle jakieś znaki i ni stąd ni zowąd - rzeka i brak mostu. Zanim zaczęłam panikować Stefan - rozpęd i rura przez nią. Ocknęłam się tuż za nią i aż oniemiałam. Przejechaliśmy i nawet się nie wywaliliśmy, tylko trochę pomoczyły się buty i nogawki. No i tak jeszcze wiele razy. Jedziemy dalej, pytamy jakiegoś górala (jeszcze na dole) ile do Pasto a on na to 6h drogi. Myślimy sobie chyba się pomylił biedny chłopina, ale po 2h jazdy na tej drodze śmierci spotykamy robotników co tam ciagle naprawiają tą drogę. Pytamy - ile do Pasto a oni 4-5h. Byliśmy w szoku. Droga się robi coraz ciaśniejsza, przepaście coraz większe, ludzi już wcale i tylko od czasu do czasu mijamy jakąś ciężarówkę (jak nas puści). Masakra. Tu się już ciemno robi a my nadal w tych cholernych górach i ani mowy nie ma o kawałku miejsca, choćby na namiot a do tego zimno i leje. Co chwila usypiska, wyrwy w tej wąskiej na 2, 3 m drodze, ślisko, błocko na przemian z kamolami, do tego te rzeki i ciężarówki za zakrętami. Nasza średnia prędkość to 15-20 km/h. Wtem spotykamy robotników drogowych i znowu pytamy ile do Pasto, a oni 3-4 h. To my załamani ale mówią, że za 30 km jakieś inne miasto. No to zbieramy siły i ruszamy.

Nasz nowy cel - Pueblo za 30 km. Po drodze mijamy ciężarówkę z krowami na pace (jak one to przeżyły, to są twarde), a i karetka nas minęła. A przy drodze co chwila krzyże. Już zupełnie po ciemku pokonujemy kolejne dwie rzeki i jedna z nich okazuje się tak głęboka ze woda przelewa się prawie przez owiewkę. W końcu dojeżdżamy do Pueblo i od policjantów dowiadujemy się gdzie jakiś hotel. Tam parkujemy maszynę, całą ubłoconą i ładujemy się do pokoju. Jeszcze tylko kurak z rożna zakupiony na mieście i do wyrka. Następnego dnia z rana ruszamy dalej. Stefan nadal obolały po walce w górach, ja tez nie do końca dospałam ale ruszamy do Pasto albo jak droga będzie dobra to do Ipiales. W Pasto orientujemy się ze nie mamy powietrza w przedniej oponie. Na prędko znajdujemy jakąś wulkanizację i badamy tą oponę, a że cała ubłocona to Stefan ja najpierw musi oczyścić żeby znaleźć dziurę. Jak się później okazuje nie ma dziury a powietrze musiało zejść na tych dziurach w górach. Na szczęście obeszło się bez dodatkowych wydatków. Jedziemy dalej do Ipiales i tam znajdujemy nocleg. Po drodze spotykamy dwie pary na motocyklu. Jedna z Austrii, a drugą później przy Ipiales z Kolumbii. Wymieniamy się danymi i wskazówkami. Jedziemy dalej. W Ipiales kosztujemy tutejszych specjałów - suszonego i grilowanego mięsa z kartoflami - pychotka. Ale Stefana żołądek średnio to przyjął. Skończyło się w kibelku.

blogBackground
Copyright © 2wheels2people.pl, Tarnowskie Góry 2012/2013r. (Code->kkamikaze)