Cała prawda o Peru
W Cuzco musieliśmy się przygotować na wycieczkę do Machu Picchu. Oczywiście szukaliśmy najtańszej opcji. Nie chcieliśmy przepłacać, nie chcieliśmy wydawać tu więcej pieniędzy niż by to było na prawdę konieczne. I tak wszyscy Peruwiańczycy żerowali tu na turystach chcąc wyciągnąć ile tylko się dało. My się zaparliśmy i zawsze się targowaliśmy.
Najtańszy bilet na pociąg dla obcokrajowców z Cuzco do Aquas Calientes (wioska u podnóża Machu Picchu) kosztował 85 dolarów za osobę. Dla tutejszych 8-9 dolarów. Co za dyskryminacja. Ciężko się z tym pogodzić, ale nic nie da się zrobić. To samo tyczy się biletów na samo Machu Picchu. My płaciliśmy ponad 50 dolarów za podstawowy bilet, tutejsi mniej niż połowę. Więc aby dostać się do Aquas Calientes jak najtaniej pojechaliśmy tam motorem. I nie żałowaliśmy bo widoki były cudowne.
Jeszcze po drodze zatrzymaliśmy się przy ruinach Moray. Jest to wielki lej wykopany w ziemi z terasami. Istne laboratorium. Inkowie testowali różne odmiany kukurydzy na tych terasach. Na każdej terasie była inna temperatura i wilgotność, na podstawie tych badań Inkowie wiedzieli na jakiej wysokości sadzić odpowiednią odmianę kukurydzy, aby plon był najdorodniejszy. Z góry to miejsce wygląda imponująco.
Jadąc dalej musieliśmy przedostać się przez przełęcz Abra Malaga 4316m npm. Zrobiło się bardzo zimno i burza wisiała w powietrzu. Zaczęło się błyskać i porządnie grzmieć. Deszcz zaczął mocno siekać. Zatrzymaliśmy się aby się ubrać. I niespełna pół godziny później zjechaliśmy na niższą wysokość około 1500m npm, słońce wyszło i zrobiło się strasznie gorąco. Znowu postój, tym razem rozbieranie, uroki podróżowania motocyklem.
Gdy już się zmierzchało dotarliśmy do Santa Teresa i tam zostaliśmy na noc. To wioska zabita dechami i gdyby nie turyści tacy jak my to by tu biedą piszczało. No i ceny znowu turystyczne, czyli za hostel 2 dwa razy więcej. Trudno. Następnego ranka ruszyliśmy dalej, do Hydroelectrica. To elektrownia wodna z kilkoma budynkami. Motor zostawiliśmy u stróża na podwórku.
Tu droga się kończyła i były dwie opcje, albo iść do Aquas Calientes na piechotkę, albo zapłacić za 8km trasy kolejowej 12 dolarów za osobę. Oczywiście wybraliśmy spacer. I w sumie dobrze bo było bardzo przyjemnie zażyć trochę ruchu.
W Aquas Calientes ceny ogólnie trochę wyższe niż w Anglii. Jakimś cudem Stefanowi udało się utargować cenę hostelu. Za to nie dostaliśmy ręczników, mydła ani papieru toaletowego. Daliśmy sobie i bez tego radę. Za ręczniki posłużyły nam prześcieradła a mydło i papier i tak zawsze nosimy z nami.
Chcieliśmy być na Machu Picchu pierwsi, chcieliśmy zobaczyć to miasto zanim wszyscy turyści się zbiegną. Więc następnego ranka musieliśmy wyruszyć o 4:30 nad ranem. Czekała nas około godzinna droga marszu stromo pod górę. Mogliśmy też wybrać turystyczną wersję autobusem 8km - 18 dolarów w dwie strony. Oczywiście że wybraliśmy marsz. I nie było aż tak źle. Marsz zajął nam 40 min i na szczycie tuż przed bramkami byliśmy szóści i siódmi (5:40). Zaczęło padać więc schroniliśmy się pod daszkiem. Bramki otwierano o 6:00 rano, w tym samym czasie przybył pierwszy autobus z turystami. Ustawili się w kolejce. Gdy kolejka zaczęła się przesuwać wcisnęliśmy się na przód, na to jakiś amerykaniec, że co to my mamy jakieś lepsze bilety? Ja na to odparłam grzecznie że my byliśmy tu na długo zanim on przyjechał autobusem i że tylko schroniliśmy się przed deszczem. Zamknął się.
Machu Picchu oczarowało nas. Biegaliśmy wszędzie gdzie się dało. Chcieliśmy zobaczyć wszystko. Mieliśmy tysiące pytań, na które nikt nie zna odpowiedzi. Widoki zapierały nam dech w piersiach. Od dziecka marzyliśmy aby zobaczyć to miejsce, pamiętaliśmy filmy dokumentalne z Discovery Channel. I w końcu to marzenie się spełniało. Czułam się trochę jak na filmie.
Po 10h ciągłego chodzenia po ruinach miasta, tuż przed zamknięciem bramki zaczęliśmy schodzić w dół. Z powrotem droga się ciągnęła, dzieliliśmy się wrażeniami i przemyśleniami. Nadal byliśmy w świecie Inków. Kolejną noc spędziliśmy w Aquas Calientes. Następnego ranka, nadal jeszcze trochę wyczerpani ruszyliśmy z powrotem do Hydroelectrica do naszego motoru.
W drodze powrotnej do Cuzco spotkaliśmy parę na motorze. Podpowiedzieliśmy im kilka dobrych rad jak zaoszczędzić i ruszyliśmy dalej. Na naszym kampie w Cuzco byliśmy już dobrze po zmroku. Następnego dnia postanowiłam zgrać zdjęcia na komputer i sprawdzić co z nich wyszło. Niestety okazało się że na karcie pamięci nie ma ani jednego zdjęcia z dnia na Machu Picchu. Załamani i rozczarowani już myśleliśmy o następnej wycieczce do miasta ruin. Ale po całym dniu siedzenia na kompie, czytania forów i artykułów o odzyskiwaniu danych udało mi się skopiować zaginione zdjęcia na dysk. Ależ była radość. Stefan nawet nie chciał słyszeć o powrocie tam, do Aquas Calientes, do tego obrzydliwie turystycznego miejsca gdzie liczy się tylko kasa, a turyści to chodzące dolary.
Następnego dnia opuściliśmy Cuzco. Naszym następnym celem był Canion del Colca. Z braku przygód w ostatnim czasie wybraliśmy drogę przez góry. Oczywiście asfalt skończył się niedługo po wyjeździe z miasta a droga wspinała się ciągle w górę. Musieliśmy się zatrzymać w paskudnym miasteczku Yauri na nocleg, gdyż dalej na mapie nie było żadnych miejscowości. Rano próbowaliśmy opuścić wioskę, ale tu nikt nie wie jak wyjechać z tego labiryntu zasyfionych uliczek. Po pół godzinie w końcu jakiś kumaty gość wskazał nam drogę wyjazdową. Masakra!!! [jpg7618] Im wyżej jechaliśmy tym zimniej się robiło, a śnieg pokrywający okoliczne szczyty zbliżał się, aż w końcu jechaliśmy w błotnym śniegu, a wszystko w koło było białe. Temperatura tylko trochę przekraczała 0 stopni.
I nagle z za zakrętu pojawiła się mała kapliczka i znajome twarze obok motocykli. Okazało się że to ludzie których spotkaliśmy w drodze powrotnej z Machu Picchu. Wczoraj gdy tędy przejeżdżali zepsuł im się motocykl i noc spędzili w kapliczce. I całe szczęście że dotarli aż tu bo wieczorem przyszła burza śnieżna, a w kapliczce chociaż mięli schronienie. W koło absolutne pustkowie i ani żywej duszy.
Dalszą drogę pokonywaliśmy razem. Fajnie tak choć przez chwile pobyć w towarzystwie innych ludzi, którzy rozumieją co do nich mówisz i ty rozumiesz co do ciebie mówią. Razem dotarliśmy aż do Arequipy. Canion del Colca jest ponoć drugim najgłębszym kanionem na świecie. Na nas nie zrobił większego wrażenia, może dlatego że widzieliśmy inne kaniony jak Grand Canyon czy Canyonland w USA. Natomiast co nam się tu podobało to kondory, największe na świecie, o rozpiętości skrzydeł ponad 2m. Przelatywały tuż obok nas, jakby nam się przyglądały z ciekawością.
Droga do Arequipy była w większości asfaltowa. Sama Arequipa - wielka, zatłoczona i bardzo turystyczna. Trafiliśmy tu akurat na Halloween i ulice huczały od bawiących się ludzi. W dzień przechadzaliśmy się po uliczkach podziwiając pre-columbijskie budynki.
W ostatnią noc nasz współtowarzysz podróży Trayce miał urodziny i chciał zrobić coś zwariowanego. A że jest profesjonalnym skoczkiem spadochronowym, skydiverem i base jumperem, postanowił skoczyć z dźwigu przy budowie wieżowca. Pojechaliśmy z nim jako "support team". Gdy on włamywał się na teren budowy my siedzieliśmy cicho w krzakach czekając na sygnał. Ostrzegł nas że w razie gdyby pojawiła się policja to mamy zwiewać. Przez krótkofalówki utrzymywaliśmy kontakt. Aż w końcu po kilkunastu minutach wyczekiwania Trayce skacze. Widzieliśmy tylko jego spadochron i lampkę. Wylądował w polu cebuli. Wszystko poszło jak z płatka. Zadowoleni wróciliśmy do hostelu.
Kolejnego dnia się rozstaliśmy, oni pojechali do Limy a my do Puno. Ostatnie miasto przed granicą z Boliwią. Już tak mięliśmy dość Peruwiańczyków i ich cwaniactwa. Gdy idziesz na obiad pytasz o cenę i co jest zawarte w obiedzie (zupa, drugie danie i napój), na drugi dzień idziesz do tego samego baru i zamawiasz to samo i myślisz że zapłacisz tyle samo, ale nie, nie pytałeś o cenę i to był twój błąd. Skasują Cie dwa razy więcej. I tak wszędzie i ze wszystkim. Stefan zaparkował na parkingu strzeżonym motor w Arequipie. Pani powiedziała 4 sole za dobę. OK. Gdy przyszło do płacenia chciała dwa razy tyle, bo za dzień 4 sole i za noc 4 sole. U niej chyba doba trwa 12h. Stefan się wkurzył, wziął motor i wyjechał. Co za ludzie!
W Puno wykupiliśmy tur do Wysp Pływających. Puno położone jest u wybrzeży jeziora Titicaca 3810m npm. Wyspy Ludów Uros są zbudowane na pływających korzeniach (wygląda to jak na pływających grubych warstwach torfu) na których układają grube warstwy trzciny.
Na takiej wyspie może mieszkać kilka rodzin. Ich domy również zbudowane są z trzciny. Ludzie ci zajmują się rybołówstwem, hodują świnki morskie, kury i mają malutkie ogródki. Również zjadają tą trzcinę, próbowaliśmy ją, całkiem smaczna. Kobiety zajmują się robótkami ręcznymi, wyrabiają biżuterię i wyszywają ozdobne obrusy, chusty i ubrania. Wszystko tu jest zrobione z trzciny, nawet łodzie. Obecnie większość ich dochodów pochodzi ze sprzedaży suwenirów i z turystyki. Cała populacja ludu Uros liczy sobie około 2000 mieszkańców. Ich głównym problemem jest reumatyzm, przez wilgoć od wody, a w nocy jest tu bardzo zimno (kilka stopni powyżej 0). Opuściliśmy Puno i jadąc wzdłuż jeziora Titicaca kierowaliśmy się w stronę granicy z Boliwią.